Rozdział 56
Dracolie
Rozdział 56 "Moment który powalił mnie na ulice"
Kiedy stanęłam na własnych nogach, wstyd powiedzieć że kiedy wylądowaliśmy w East Meadow, zakręciło mi się w głowie i zwaliłam się na drzewo rosnące obok.Staliśmy w najciemniejszym cieniu, otoczeni masom drzew.Byliśmy w wielkim parku, przynajmniej tak mi się wydawało. Drzewa otaczały wielką zieloną przestrzeń na której urzędowało mnóstwo plażowiczów wylegujących się na kocach, z koszami piknikowymi, po brzegi wypełnionymi jedzeniem.Małe pieski biegały po całym parku.Najczęściej były to pekińczyki, yorki.W powietrzu wyczuwalny był zapach świeżo skoszonej trawy.Ostatnie ciepłe dni tego lata, ale nadal było przyjemnie lekki wietrzyk chłodził, ptaki śpiewały.Idealny dzień i miejsce na niedzielny piknik z rodzinką.Do pełnego szczęścia przydałby się jeszcze basen, jezioro albo coś w tym stylu.
Ale chłopaki gdzieś ciekli.W minute po tym jak dowiedzieli się od przypadkowo spotkanego przechodnie która jest godzina.
-Ohh, jest 8:32, kochani.Szukacie czegoś, zgubiliście się?
Chłopcy jak na zawołanie dostali czegoś co uznałam jako szczękościsk, zrobili wielkie oczy, tak że prawie im wypadły. Rzucili się przerażeni w stronę ulicy, a ja pobiegłam za nimi z daleka krzycząc "Dziękuje". Ale usłyszałam jeszcze głos kobiety, która udzieliła nam informacji.
-Panie władzo, pozwoli pan.Juchuuu!-po czym wskazała w naszym kierunku.-Te dzieci się zgubiły.Proszę im pomóc.-Teraz, również policjant patrzył na 2 dzieci desperacko próbujących dotrzeć jak najszybciej tam gdzie właśnie były spóźnione i goniącą ich dziewczynkę. Na nas.
Obejrzałam się. Policjant rzucił się w pogoń za nami w milczeniu.Zaskakujące, myślałam że będzie krzyczał."Zatrzymajcie się","Stójcie, pomogę wam" albo chociaż "Nie uciekniecie mi, łamiące prawo bachory". Ale nie.
Dogoniłam chłopców.
-Dokąd biegniemy?!
-Ja muszę na pocztę.-odpowiedział Matt.
-O-on musi na pocztę-krzyknął Zack.
-A co ty jego osobiste echo.Chwila a co ze mną.No i jeszcze ten policjant-odwróciłam się, ale policjanta nie było.Dziwne.
To był koniec rozmowy.
Chłopcy pobiegli w prawo, szukać ukochanej poczty.Ja skarciłam w lewo.Chciałam dotrzeć do Obozu. Tak zdawałam sobie sprawę że na piechotę to jakieś 7 godzin.Po prostu nie miałam co ze sobą zrobić, szłam tak, ciągle do przodu. Zdałam sobie sprawę że szłam tak już godzinę.
Spotykałam różnych ludzi, niektórzy byli nawet dziwaczni. Na przykład dwóm panią grube kły wystawały ponad usta. Innym razem zobaczyłam kobietę i meszczyzne ubranych w takie same długie szare płaszcze i nie naturalnie szerokie czarne spodnie. Szli odwróceni do siebie tyłem, w tą sam stronę, złączeni ze sobą. Trochę tak jakby kobieta wyrastała z pleców meszczyzny i mieli tylko jedną parę nóg.
-Co się gapisz, wstręciucho?!-warknęła kobieta.
-I kto to mówi? Nie jestem wstrętna!
Widziałam też człowieka z pazurami zamiast palców, chłopaka w okularach bez oczu i innych takich dziwaków. Zapomniałabym, spotkałam też bardzo rozrywkowego, śmiesznego człowieczka.
Był to staruszek, mógł mieć metr pięćdziesiąt, był ubrany w niebiesko-zielony bardzo obcisły i trochę za krótki strój do biegania.Staruszek miał chude, kościste i żylaste ciało. Po za tym wyglądał na miłego i rozrywkowego. Truchtał po ulicy zaczepiając ludzi. No i podbiegł do mnie.
-Hej! Jak tam? Wiesz że mam 98 lat!-krzyknął skacząc obok mnie.
W pewnej chwili pociągnął mnie za włosy. Nie lada wyzwaniem było nie przewrócić się.Różniło nas około 25 cm.A moje włosy sięgały już do pasa.Co każdej wizyty u fryzjera zmagałam się z decyzją skrócenia włosów. Ale kończyło się tylko na podcięciu końcówek.Jak byłam mała marzyłam by mieć włosy długie aż do ziemi. Pozostałam przy tej długości, czasami i tak były nie do opanowania.
Oczywiście zabolało.
-Ejj, co pan robi?
-Ciesze się!
Następnie pół godziny przewędrowałam w towarzystwie tego miłego staruszka, który opowiadał mi o tym co mu się w życiu przytrafiło. Nie były to typowe opowiastki. To były zeznania ze spotkań z półbogami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz